29.11.06 Nr 278
   KRAJ
PRAWO
Policja doprowadzi profesora

Znany religioznawca profesor Bogusław Wolniewicz obraził się na sąd i nie chce zeznawać na procesie przeciwko złodziejom, którzy go okradli. Sąd kazał więc doprowadzić profesora siłą

kraj_a_4-1.F.jpg
Do sądu nie pójdę dla zasady. To mój protest przeciwko jego arogancji - mówi profesor Bogusław Wolniewicz
ROBERT GARDZIŃSKI

80-letni profesor Bogusław Wolniewicz specjalizuje się w filozofii religii i filozofii współczesnej. Jest znany z radykalnych poglądów: był jednym z twórców Społecznego Niezależnego Zespołu ds. Etyki Mediów, który ma bronić wolności wypowiedzi w mediach ojca Rydzyka. Bronił Radia Maryja po emisji felietonu Stanisława Michalkiewicza, który Rada Etyki Mediów i Marek Edelman uznali za antysemicki.

Kłopoty profesora zaczęły się w 2004 r. Choć nigdy nie złamał prawa, sąd chce go doprowadzić na salę rozpraw pod eskortą policji. Do tej pory sąd wzywał Wolniewicza kilkanaście razy i nałożył ponad 6 tys. zł grzywien. Wszystko dlatego, że profesor dał się okraść w pociągu.

Warszawska policja szybka jak wiatr

W styczniu 2004 r. naukowiec wracał do Warszawy ekspresem Kopernik z sympozjum w Toruniu. Do jego przedziału dosiedli się dwaj podpici jegomoście. Profesor szybko wysiadł na Dworcu Centralnym.

- Na peronie zorientowałem się, że zniknęła moja torba - opowiada profesor Wolniewicz. - Miałem tam klucze, dokumenty, trochę pieniędzy i materiały naukowe. Popędziłem do domu, żeby zdążyć, zanim złodzieje okradną mieszkanie.

Kiedy jechał do mieszkania na warszawskim Mokotowie, dwaj policjanci na Dworcu Centralnym zauważyli dwóch mężczyzn, którzy na widok mundurowych próbowali zniknąć w podziemiach dworca.

Policjanci zabrali ich na komisariat. Znaleźli przy nich torbę i dokumenty profesora Wolniewicza. Marcin M. i Zbigniew G. twierdzili, że co prawda jechali z profesorem, ale torbę znaleźli na peronie i z kradzieżą nie mają nic wspólnego.

Policjanci zadzwonili do profesora. Bogusław Wolniewicz: - Bardzo się zdziwiłem, kiedy odebrałem ten telefon. Nie spodziewałem się, że policja tak sprawnie działa. Przecież nawet nie zgłosiłem kradzieży.

Profesor odebrał torbę, złożył zeznania. Z pociągu pamiętał Marcina M., ale nie potrafił nic powiedzieć o kradzieży.

Sprawa wydawała się banalnie prosta. Policja zebrała dokumenty, przesłuchała kilku świadków, a wiosną 2004 r. prokurator posłał akta przeciwko oskarżonym do Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia.

Profesor obraził się na sąd

Sąd wyznaczył pierwszą rozprawę na wrzesień 2004 r. Kiedy spisywał dane oskarżonych, Marcin M. stwierdził, że leczy się z alkoholizmu. Asesor Iwona Konopka zgodnie z przepisami zarządziła wysłanie go na badanie psychiatryczne i odroczyła sprawę.

- Spytałem, czy mogę zgłosić wniosek. Sędzia powiedziała, że jako świadek nie mam prawa składać wniosków - opowiada Wolniewicz. - Wcześniej zwróciła mi uwagę, że siadam w miejscu dla prokuratora, a nie jestem oskarżycielem posiłkowym. Nie wiedziałem o tym, ostatni raz w sądzie byłem 40 lat temu. Wobec takiego podejścia sądu oświadczyłem, że dalej w tym postępowaniu nie będę brał udziału, i wyszedłem z sali. Tak nie traktuje się pokrzywdzonego.

W aktach sprawy nie ma oświadczenia profesora. Jest tylko zapisek: "pokrzywdzony bez zgody sądu opuścił salę".

Od września 2004 r. Wolniewicz dostał już czternaście wezwań do sądu. Ale na nie nie chodzi. - Nie pójdę dla zasady - mówi. - To mój protest przeciwko arogancji sądu. Mogą mnie siłą zawieźć, aresztować, ale ust nie otworzę. Nie tak wyobrażam sobie sprawiedliwość.

Milczenie opóźnia wyrok

Za uporczywe uchylanie się od zeznań Wolniewicz dostał już 6 tys. zł grzywien (po odwołaniach kwota zmniejszyła się do 2,1 tys.). Niedługo miną trzy lata od kradzieży torby, a wyroku na złodziei nadal nie ma, bo brakuje zeznań ostatniego świadka - profesora.

W połowie listopada po Wolniewicza pojechał policyjny konwój - wrócił z pustymi rękami, bo profesor leżał w szpitalu. Ale na kolejną rozprawę w grudniu sąd znów chce go ściągnąć przy pomocy policji. Decyzja pani asesor brzmi: "sąd postanowił zatrzymać na 48 godzin i przymusowo doprowadzić z uwagi na uporczywe niestawiennictwo".

Kierownik sekcji wykonawczej Sądu Rejonowego Warszawa-Śródmieście Mariusz Iwaszko: - W stanowisku sądu nie ma niczego niestosownego. Trzeba mieć świadomość, że takie zachowanie, zwłaszcza osoby znanej, nie jest dobrym przykładem dla innych. Prawo nakłada na świadków obowiązek składania zeznań i stawiennictwa w sądzie. W przypadku profesora nic nie wskazuje na niemożliwość przyjścia do sądu z uwagi na fizyczne schorzenia. Jeśli świadek nic nie będzie mówił, to ponosi takie same konsekwencje, jakby nie stawił się w sądzie. Jeśli ktoś uporczywie nie stawia się na wezwania, to można zastosować nawet 30 dni aresztu - tłumaczy sędzia Iwaszko. Według sędziego uraza profesora do sądu jest niestosowna: jego zeznania ważą na wymiarze kary dla dwóch oskarżonych o kradzież. Obaj odpowiadają z wolnej stopy.

KRZYSZTOF WÓJCIK


Drukuj artykuł Drukuj artykuł Wyślij artykuł Wyślij artykuł

 

| Bez polskich znaków |
| Rzeczpospolita | Z ostatniej chwili | Archiwum | Serwis Ekonomiczny | Serwis Prawny | Cennik | Regulamin | Serwis WAP | Prenumerata
| Reklama | English/Deutsch | O nas | Praca i staże | Zgłaszanie uwag | Kontakt |
© Copyright by Presspublica Sp. z o.o.