Król kasy krajowej


Image
 Fot. Maciej Macierzyński/reporter

Grzegorz Bierecki  jest nie tylko twórcą potężnej instytucji finansowej, ale też poetą
SKOK-i to parabanki niekontrolowane przez nikogo. Stanowią tykającą bombę zegarową, której wybuch może doprowadzić do skandalu i kryzysu finansowego. Twórcy SKOK-ów skopiowali je z USA, gdzie bankructwa kas kosztowały podatników miliardy dolarów.

Bramy raju otworzyły się dla Grzegorza Biereckiego 18 września 1989 roku. Miał wtedy 26 lat i z innymi delegatami Solidarności właśnie pierwszy raz w życiu oglądał z bliska Stany Zjednoczone. Witano ich wszędzie jak bohaterów walki z komunizmem.
Wtedy Betty Kernagham z unii kredytowej Ligi Missouri wysłała list, w którym zaproponowała skromnemu działaczowi Solidarności budowę imperium. „Zobaczyłam Pańskie zdjęcie w »Kansas City Star« – pisała Betty Kernagham – i postanowiłam zaprosić Pana do odwiedzenia naszych unii kredytowych podczas Pańskiego pobytu w Kansas City”.
W kilku słowach wyjaśniła, na czym polega fenomen unii: „Są to grupy ludzi – na przykład mieszkańcy parafii, pracownicy szpitala albo fabryki – którzy gromadzą swoje oszczędności i następnie pożyczają sobie nawzajem. Spółdzielnie takie nie są nastawione na zysk, a pobierany procent starcza zaledwie na pokrycie wydatków i wypłacenie członkom niewysokiej dywidendy”. Bierecki nie zostawił listu pani Kernagham bez odpowiedzi. Kilkanaście miesięcy później ruszył na podbój Polski swoim fiatem 126p, by z niczego zbudować na wzór amerykańskich unii kredytowych spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe zwane SKOK-ami. Bankierzy mogą tylko pomarzyć o imperium, które stworzył, i władzy, jaką posiada.
Gdy on próbował przenieść na polski grunt wzorce z USA, Amerykanie szacowali właśnie wielomiliardowe straty związane z jedną z największych powojennych katastrof finansowych. Rolę „Titanica” w tej katastrofie odegrała jedna z unii kredytowych – kasy oszczędnościowo-kredytowe Savings and Loan (S&L), które przypominają polskie SKOK-i.
Przypadek dość dokładnie został opisany w podręcznikach ekonomii pod hasłem „Savings and Loan Crisis”. S&L, podobnie jak SKOK-i, były instytucją parabankową i działalność oparły na klientach, którzy byli znajomymi pracowników kas. Tym „bankiem dla sąsiadów” zarządzali często nie fachowcy, ale entuzjaści bez przygotowania. Z czasem kasy zaczęły coraz bardziej przypominać banki, a ich menedżerowie podejmowali coraz bardziej ryzykowne decyzje finansowe. Pozbawione należytego nadzoru z zewnątrz upadły. Katastrofa kosztowała Amerykanów 150 miliardów dolarów. W USA zmieniono wtedy radykalnie przepisy dotyczące unii kredytowych. Od tamtej pory żadna instytucja finansowa nie jest tak dokładnie kontrolowana jak one.

Na zwietrzałym słowie
próbuję odbudować swój świat
z wyplutych namiętności*

43-letni Grzegorz Bierecki stoi dziś na czele jednej z największych instytucji finansowych w Polsce. Ze spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych korzysta 1,5 miliona ludzi. Z siecią ponad 1500 placówek biją na głowę wszystkie banki.
Droga Biereckiego do SKOK-ów wiodła przez Niezależne Zrzeszenie Studentów, Solidarność i Lecha Kaczyńskiego, który był w 1988 doradcą strajkujących studentów na Uniwersytecie Gdańskim. Rok później ściągnął członków NZS do Solidarności. Nazywano ich tam dziećmi Kaczyńskiego. – Grzesiu był inteligentny i rzutki, więc wpadł mu w oko – wspomina Leszek Biernacki, działacz podziemia i NZS.
Bierecki został szefem biura kontaktów z rządem i organizacjami społecznymi. Znał trochę angielski, więc jesienią 1989 pojechał ze związkowcami do USA. – Wrócił z pomysłem na kasy i przekonaniem, że to on będzie je budował – mówi Mariusz Popielarz, kolega Biereckiego z NZS. Biernacki dodaje: – Te gabinety prezesów amerykańskich kas przyćmiły go i zamarzył o tym samym dla siebie.
Do pomysłu przekonał Lecha Kaczyńskiego, ówczesnego wiceprzewodniczącego Solidarności, który uznał, że kasy mogą wpisać się w system pomocowy związku i stać się alternatywą dla zdychających zakładowych kas zapomogowo-pożyczkowych. Powołał w związku grupę roboczą i na jej czele postawił Biereckiego.
W lutym 1990 roku Bierecki ruszył w kolejną podróż po Stanach. Otwierały się przed nim najważniejsze gabinety. Przyjmowano go jak osobistego wysłannika Lecha Wałęsy.
– Był głodnym sukcesu młodym człowiekiem – wspomina były dziennikarz Andrzej Krajewski, który towarzyszył delegacji, reprezentując Ministerstwo Finansów. – I pilnie się uczył, bo widział w tym swoją szansę.
Krajewski zapamiętał, że Bierecki już wtedy miał skłonność do monopolizowania informacji i wszystko musiało przechodzić przez niego. – Jest jak Lepper, który całą władzę trzyma w swoich rękach. I SKOK-i noszą dziś piętno jego natury – mówi.

Nie chcę być skrawkiem
tożsamości wpisanej w tłum
podobnych życiorysów

Bierecki zapowiadał się na poetę, a nie bankiera. W 1980 był laureatem konkursu Kandelabr organizowanego przez Uniwersytet Gdański i to zdecydowało, że parę lat później wybrał studia polonistyczne na Uniwersytecie Gdańskim.
Już wtedy był opozycjonistą. W 1981 jako 18-letni licealista z Brzeźna stanął na czele Niezależnej Federacji Młodzieży Szkolnej, która działała pod patronatem Solidarności. W stanie wojennym zszedł do podziemia, za co spędził trzy miesiące w areszcie. – Chciał walczyć z komuną, a każdą próbę kompromisu traktował podejrzliwie, dopatrując się zdrady i targowicy – mówi Marek Tokarczyk z gdańskiego Ruchu Młodej Polski.
I był, tak jak dzisiaj, niezwykle konsekwentny w działaniu. Po wyjściu z aresztu zapowiedział Leszkowi Biernackiemu, liderowi podziemnego NZS na uniwersytecie, że nie zamierza się wycofać. – Powiedział, że SB to głupstwo i nadal chce być aktywny – wspomina Biernacki i dodaje, że wysłał go po bibułę do Warszawy. – Minęło kilka dni, a tu ani książek, ani Grzegorza, ani pieniędzy.
Spotkali się po jakimś czasie. – Sprzedał mi bajkę, że kurier, którego wysłał, wyrzucił plecak z książkami przez okno pociągu. Nie wiem, jak cała kupiona bibuła miała się zmieścić w plecaku. Ja mu przecież dałem równowartość kilku miesięcznych pensji, które dostałem z Komitetu Oświaty Niezależnej. Nigdy mi nie wyjaśnił, co się stało się z tymi pieniędzmi ani kto był tym feralnym kurierem – mówi Biernacki.
Po pewnym czasie Bierecki zapowiedział, że będzie organizował kursy samokształceniowe – tak zwany Harward. I wtedy, jak zauważa Biernacki, Grzegorz przeistoczył się z opozycjonisty w biznesmena: – Wydaje mi się, że od tego momentu ważniejsze od idei stały się dla niego pieniądze.
Płatne kursy przygotowawcze dla przyszłych studentów były jego pierwszym istotnym przedsięwzięciem finansowym. Ruszyły jesienią 1985 roku w kościele Świętego Mikołaja u gdańskich dominikanów. Wspólnikiem Biereckiego był Janusz Molka, który po 1989 roku okazał się funkcjonariuszem SB działającym w gdańskiej opozycji. – To było nieprzyzwoite, że oni dla swojej prywatnej działalności zarobkowej załatwili sobie dofinansowanie z podziemnej Solidarności, o czym dowiedziałem się znacznie później – mówi Biernacki.


Być jednym ze źdźbeł trawy
targanych jednym wiatrem pragnień

Pod koniec lat 80. Grzegorz Bierecki należał do grona liderów nielegalnego NZS na Uniwersytecie Gdańskim. W maju 1988 roku uniwerek zastrajkował. Bierecki miał być szefem strajku. – Powiedział nam: Nie mogę, żona czeka i muszę na noc wracać do domu – wspomina Mariusz Popielarz, który był wtedy jednym z szefów strajku. I, jak dodaje, była to typowa postawa Biereckiego, która do dziś charakteryzuje jego działania.
– Nigdy nie pchał się na pierwszą linię. Wolał stać z boku i z tylnego siedzenia wszystko kontrolować, o wszystkim decydować. Aktywny stawał się tylko w zakulisowych rozgrywkach. I zawsze wolał być bardziej tam, gdzie są pieniądze niż zaszczyty.
Gdy zaproponowano mu w 1989 roku udział przy Okrągłym Stole, przy stoliku młodzieżowym, oddelegował oddanego sobie Andrzeja Sosnowskiego (obecnie podległego mu szefa SKOK-ów im. Stefczyka). Sam zajął się natomiast walką o przejęcie offsetu, który Solidarność chciała oddać studentom.
– Bo to były realne pieniądze – mówi Popielarz, który walczył o ten sam offset. – Bycie szefem podziemnego wydawnictwa oznaczało spore wpływy. Wtedy wszystkie książki bezdebitowe rozchodziły się jak ciepłe bułeczki.
Stawiał na ludzi, którym mógł bezgranicznie zaufać. Dlatego szefem wydawnictwa zrobił swojego wspólnika z Harwardu Janusza Molka, a nie Popielarza, który wydawał studencki „Impuls”. To zabolało Popielarza: – Dla niego ten esbek był bardziej wiarygodny niż ja. I do dziś zadaję sobie pytanie, co ich łączyło.
W IPN nie ma o tym śladu, bo inaczej prezes SKOK-ów nie otrzymałby tam statusu pokrzywdzonego, a od związkowców medalu XXV-lecia Solidarności dla najbardziej zasłużonych opozycjonistów.

Wolę po prostu wziąć me życie
i spróbować
czy nie przecieknie mi przez palce

Jesienią 1990 roku Bierecki mglistą ideę, którą przywiózł z USA, zaczął przekształcać w realne SKOK-i. We wrześniu zarejestrowano Fundację na rzecz Polskich Związków Kredytowych, która miała organizować kasy. Bierecki został prezesem fundacji, Lech Kaczyński – przewodniczącym rady nadzorczej.
Trudności pojawiły się w lutym 1991. Nowy przewodniczący Solidarności Marian Krzaklewski pozbył się Biereckiego i ten stanął pod murem. Fundacja zajmowała wtedy kilka pokoików w budynku byłego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Skończyły się pieniądze przyznane jej przez Światową Radę Związków Kredytowych (WOCCU) na organizację kas. Przez dwa miesiące Bierecki i kilku jego najbliższych wspólników pracowali za darmo, bo nie było nawet na pensje. – Wierzyli, że idea chwyci i uda im się z tego zrobić wielkie przedsiębiorstwo – mówi Biernacki. – Trzymała ich wiara, że pracują dla siebie.
Latem 1991 roku Bierecki wsiadł do swojego malucha i ruszył w kraj. – Jeździli od związku do związku i namawiali ludzi, by się zorganizowali – mówi Andrzej Dunajski, rzecznik SKOK-ów. Na pierwszy ogień poszły wielkie zakłady pracy: huty, stocznie, kopalnie, fabryki samochodów. Spotkania organizowały im zakładowe struktury Solidarności. Ale żadnych efektów nie było. W Hucie Katowice, w której pracowało 15 tysięcy osób, na spotkanie SKOK-u przyszło 30 osób, a w kopalni Piast tylko dziewięć.
Gdyby nie USAID (rządowa Amerykańska Agencja do spraw Rozwoju Międzynarodowego), która przyznała w sierpniu 1992 roku trzy miliony dolarów dotacji, SKOK-i w ogóle by nie powstały. W tym samym miesiącu Bierecki uruchomił pierwszą kasę w Elektrociepłowni Gdańsk. Zaraz potem powstała Kasa Krajowa, czyli centrum sterowania, z którego Bierecki dowodził ekspansją. Podporządkowała sobie ona wszystkie SKOK-i.
O sukcesie SKOK-ów zdecydowały tak zwane chwilówki (drobne pożyczki udzielane na krótkie terminy), łatwość uzyskania kredytu i jego dostępność. Kasy postawiły na tych, którymi banki zupełnie nie były zainteresowane.
Do księdza Bernarda Zielińskiego z Gdańska, który założył pierwszy parafialny SKOK, wierni przychodzili pożyczać parę groszy na komunię, na święta albo jak zabrakło im do pierwszego. Bardziej przypominało to kółka samopomocy niż banki. SKOK-i były małe i wszyscy spółdzielcy się znali, więc było znacznie mniej nietrafionych kredytów niż w bankach.
Sukcesu Biereckiemu gratulowali prezydenci Wałęsa i Kwaśniewski. Błogosławił go papież. Stefan Bratkowski, wielki entuzjasta spółdzielczości, pisał wtedy o pionierach z Gdańska, którzy zrealizowali ideę taniego kredytu. O fenomenie kas nastawionych na człowieka, a nie na zysk, pisano reportaże.
Pod koniec lat 90. było już 256 SKOK-ów. Boom nastąpił, bo kredyty w nich były tańsze, a oszczędności oprocentowane wyżej niż w bankach. To dlatego, że bezpieczeństwo każdego banku kontroluje niezależny nadzór bankowy i muszą one tworzyć rezerwy, co podnosi ich koszty. Ale w razie bankructwa – klienci są częściowo chronieni. A w kasach – niekoniecznie. Kasy nie płacą podatku CIT – co też obniża koszty ich działania.

Mój świat – otoczka bezpieczeństwa,
przyczynek do inności

Koniec niezależnych kas pierwszy ogłosił w 1996 roku Kazimierz Graca, szef SKOK-u w kopalni Piast w Bieruniu. Ludzie Biereckiego bez uprzedzenia zamknęli mu kasę, pozbawili stanowiska i wprowadzili zarząd komisaryczny. Potem ten przećwiczony tu manewr Kasa Krajowa wykorzystywała przy pacyfikacji innych kas.
Graca już wtedy zauważył, że Bierecki buduje własne imperium. Poprzez sprawny mechanizm sterujący Kasa Krajowa zapewniła sobie niepodzielną i niekontrolowaną władzę nad wszystkimi kasami w kraju. Rolę cesarza w tym układzie pełni jej prezes – Bierecki. Tak ogromną władzę dała mu ustawa z 1995 roku nakazująca wszystkim SKOK-om przystąpienie do Kasy Krajowej.
Bierecki stworzył system, który zapewnia jemu i jego dwóm zastępcom dożywotnią władzę. Może go odwołać co prawda walne zgromadzenie SKOK-ów, ale podział głosów jest taki, że gdyby nawet 72 kasy na 73 obecnie istniejące przemówiły jednym głosem, to i tak niczego nie przeforsują. Bez poparcia SKOK-u Stefczyka i Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych nic się nie da zrobić. A tam niepodzielną władzę ma właśnie zarząd Kasy Krajowej.
SKOK-i oplata dziś sieć firm, które prowadzą ze sobą wzajemnie interesy. W ich władzach najczęściej powtarza się nazwisko Bierecki. Zmieniają się tylko imiona. Jarosław to brat Grzegorza. Alicja to żona Jarosława. A Marzena jest żoną prezesa. Spółdzielcy od lat się skarżą, że Kasa Krajowa wysysa z podległych jednostek pieniądze i decyduje, w której firmie spółdzielcy odbędą szkolenie, w której kupią program komputerowy, a w której się ubezpieczą. – On myśli już jak finansista – mówi znajomy Biereckiego z opozycji. – I nikt nie ośmieli się go skrytykować.
SKOK-i dawno przestały być kieszonkowymi spółdzielniami sąsiadów. – Tylko duże ma szansę przetrwać, bo w takim kierunku idzie świat – tłumaczył ostatnio Bierecki księdzu Zielińskiemu. W ciągu kilku lat liczba kas zmniejszyła się o trzy czwarte, a liczba członków wzrosła pięciokrotnie. Prezes już zapowiedział spółdzielcom, że wkrótce obok kas powstanie potężny bank. – To jest zupełnie coś innego, niż miało być – mówi ksiądz Zieliński, którego pierwszy parafialny SKOK już dawno został wchłonięty przez większą kasę.
Finansiści zwracają uwagę, że w Polsce następuje proces odwrotny niż po upadku Savings and Loan w USA, kiedy to ograniczono przywileje unii kredytowych i wzmocniono kontrolę nad nimi. Tak zabezpieczano się przed ewentualnymi bankructwami. A nasze SKOK-i rozwijają się bez nadzoru z zewnątrz.

Wolę zardzewieć, pokryć się śniedzią
i pod tym płaszczykiem utajenia
myśleć inaczej niż myślą inni

Prezes Bierecki podkreśla często, że SKOK-i są całym jego życiem. Ale od dwóch lat prasa przedstawia go jako czarny charakter finansjery. – Napaści prasowe na nas są inspirowane czarnym PR – wyjaśniał rok temu w „Business Weeku”. – Wiemy, że te teksty powstają na zamówienie pośredników kredytowych, którzy poczuli się zagrożeni.
W lipcu, kiedy jeszcze nie wiedziałem, że łatwiej się umówić z papieżem niż z Grzegorzem Biereckim, poprosiłem rzecznika SKOK-ów o spotkanie z prezesem. Dał cień szansy. W lipcu i sierpniu prezes był w rozjazdach, bo właśnie buduje unię kredytową w Mołdawii. We wrześniu też się nie udało – był za granicą.
Więcej szczęścia miał Maciej Samcik, dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Przed rokiem przeprowadził wywiad z Biereckim. Problemy zaczęły się przy autoryzacji. – Podstawowy zarzut był taki, że źle spisałem odpowiedzi – mówi Samcik. – Przez następne tygodnie wymienialiśmy się kolejnymi wersjami wywiadu. I dopiero po trzech miesiącach udało się wynegocjować ostateczny tekst.
W trakcie rozmowy Samcik zapytał o jakiś drobiazg, powołując się na artykuł znanej dziennikarki, która pisała krytycznie o SKOK-ach. – Czy pan wie, z kim ona sypia? – usłyszał od prezesa zamiast odpowiedzi.    


Cezary Łazarewicz

*Wszystkie śródtytuły pochodzą z wierszy Grzegorza Biereckiego

40/2006