Dramat języka. Uwagi o mowie publicznej IV RP

 Michał Głowiński* 2006-11-25, ostatnia aktualizacja 2006-11-24 17:49:42.0

PiS, który z antykomunizmu uczynił swój fundament ideowy, a z dekomunizacji jedno z haseł naczelnych, operuje językiem w sposób, który przypomina praktyki obowiązujące w czasach władzy komunistycznej, a niekiedy bywa ich zdumiewającym powtórzeniem

1.

Zacznę od wątku osobistego: przez niemal ćwierćwiecze zajmowałem się językiem propagandy komunistycznej, zwanej za George'em Orwellem nowomową, a moje książki poświęcone temu ponuremu zjawisku stanowią jej swojego rodzaju kronikę od połowy lat 60. do momentu zmiany ustrojowej. Sądziłem, że już nigdy do tej problematyki nie będę musiał wracać jako do sprawy aktualnej, mniemałem, że jest ona już jedynie kwestią historyczną, interesującą badaczy różnych dziedzin PRL-owskiej rzeczywistości. Naiwnie zakładałem, że wszystkie te tak istotne dla oficjalnego wysłowienia w realnym socjalizmie mechanizmy semantyczne są w Polsce już sprawą bezpowrotnej przeszłości, choć zdawałem sobie sprawę, że gdzieś na marginesach funkcjonują skrajne grupy polityczne, przede wszystkim prawicowe (ekstremalna lewica jest tak marginesowa, że niewiele wiadomo o jej istnieniu), posługujące się językiem według usankcjonowanych totalitarnych wzorów. Stanowią one jednak zjawisko niszowe, choć też o zasięgu, którego nie należy lekceważyć.

W ostatnim czasie sytuacja się zmieniła: mowa ekipy rządzącej zaczęła w sposób zdumiewający przypominać oficjalne wysłowienie obowiązujące w krajach tzw. obozu socjalistycznego, odżyły mechanizmy semantyczne, które - jak można było sądzić (okazuje się, że zbyt optymistycznie) - na zawsze przeszły do przeszłości.

Obserwujemy zjawisko, które wydawać się może paradoksalne i może być traktowane jako swoista złośliwość historii: ugrupowanie, które z antykomunizmu uczyniło swój ideowy fundament, a z dekomunizacji - jedno z haseł naczelnych, operuje językiem w sposób, który nie tylko przypomina praktyki obowiązujące za komunistycznej władzy, ale niekiedy bywa ich zdumiewającym powtórzeniem. Chodzi tu jednak o coś więcej niż tylko o ilustrację znanego powiedzenia francuskiego głoszącego, że żywioły krańcowe stykają się ze sobą. Chodzi o sprawę bez porównania poważniejszą - o istnienie pewnych struktur myślenia, a zatem i reguł budowania dyskursu, które znajdują się ponad wyrażaną bezpośrednio, expressis verbis, ideologią, o pewne wizje świata, z pozoru kontrastowo różne, a w istocie odznaczające się wspólnymi właściwościami. Można je nazywać rozmaicie, można mówić o dążeniu do władzy bezwzględnej i pełnego zapanowania nad społeczną świadomością i społecznym dyskursem, ale także - o wyraźnych tendencjach totalitarnych. Ta kategoria ogólna nasuwa się w dzisiejszej sytuacji z dużą mocą.

Na fundament, na którym opiera się język, jakim posługuje się obecna ekipa rządząca, jej zwolennicy i propagandyści, składają się trzy zasadnicze elementy.

Pierwszy z nich stanowi konsekwentnie dychotomiczne widzenie świata, niedopuszczające żadnych niuansów i żadnych komplikacji. My jesteśmy przedstawicielami dobra (jeden z jej głównych polityków określił się krótko i węzłowato jako jego uosobienie!), głosimy słuszne idee, mamy najlepszy, a w swej istocie jedyny program naprawy kraju. Ten, kto za nim się nie opowiada i zgłasza do niego zastrzeżenia, jest przeciwko nam.

Z podziałem dychotomicznym wiąże się bezpośrednio czynnik następny: wyznacznikiem tego wysłowienia jest idea wroga. Wrogiem zaś jest, a przynajmniej może być, każdy, kto znajduje się po drugiej stronie. Wynika z tego, że język ten nie jest językiem kompromisu, wszelkie rozwiązania ugodowe znajdują się poza jego granicami. (W języku komentatora politycznego nazywa się takie zjawisko "utratą zdolności koalicyjnych". Takiej właśnie formuły użyła Janina Paradowska w artykule "Państwo to ja, prawda to ja", "Polityka" nr 40 z 7 października br.). A więc albo się podporządkujesz i wtedy będziesz nasz, a jeśli się przeciw nam zbuntujesz lub w ogóle reprezentujesz poglądy i dążenia, których nie aprobujemy, jesteś właśnie wrogiem. Możemy nazywać cię rozmaicie: warchołem, spadkobiercą ZOMO, postkomunistą bądź komunistą - jakkolwiek, byle tylko nazwa, a w istocie przezwanie dyskwalifikowało cię w opinii społecznej (mamy tu zatem odpowiedniki takich określeń charakterystycznych dla mowy władzy w Polsce Ludowej jak wróg ludu, rewizjonista, agent imperializmu, syjonista itp.).

Z podziałami dychotomicznymi i z eksponowaniem figury wroga ściśle łączy się czynnik trzeci: spiskowe widzenie świata. Ten, kto nie podziela naszych idei, nie tylko znajduje się po drugiej stronie, nie tylko jest wrogiem, ale nieustannie spiskuje. Walczymy z tymi, którzy bez wytchnienia knują, tworzą tajemnicze układy, usiłują przeszkodzić nam w naszych poczynaniach, działają na szkodę narodu, państwa, Kościoła, a przede wszystkim - przeciw interesom Polski. W konsekwencji język, jakim się władza posługuje, musi być językiem walki, czyli - inaczej mówiąc - językiem spotęgowanej agresji. Niestety, z mową tego typu dane jest nam spotykać się nieustannie, jest to bowiem główna postać wysłowienia władzy.

2.

Formuła "język władzy" nie jest jednoznaczna, określać bowiem może zjawiska różne, niekiedy wysoce kontrastowe. Każda władza posługuje się, co jest oczywiste, jakimś językiem, w pewien charakterystyczny dla siebie sposób operuje słowami, przyjmuje takie lub inne wzorce stylistyczne i w szczególny sposób konstruuje właściwe sobie dyskursy. W tej dziedzinie skala możliwości jest ogromna: od reprezentatywnych dla rządów autorytarnych ukazów do tekstów o charakterze perswazyjnym, respektującym prawo do swobodnego myślenia tych, do których są adresowane.

Chciałbym zwrócić uwagę na jeden aspekt tego zjawiska, być może nie w każdej sytuacji historycznej najważniejszy, ale w takim stopniu doniosły, że warto się nad nim zastanowić. Powstaje podstawowe pytanie: jak władza traktuje język - czy jako swojego rodzaju własność, która przysługuje jej niejako z urzędu, czyli z prostego faktu, że rządzi, a więc ma prawo decydowania i nie czuje się w żaden sposób w tej dziedzinie ograniczona, czy też jako dobro wspólne, dzielone z tymi, do których się zwraca? Oczywiście, nie jest to sprawa takich czy innych deklaracji. Jest to kwestia praktyki - inaczej bowiem mówi się wówczas, kiedy uważa się, że można narzucać bez ograniczeń i zahamowań ten język, który ocenia się jako własny, jedynie słuszny, właściwy, język, który ma być podporządkowany wyznawanej przez władzę ideologii, inaczej zaś, gdy respektuje się języki funkcjonujące w społeczeństwie. Innymi słowy - czy chodzi o monofoniczną koncepcję mowy, czy też o koncepcję polifoniczną uwzględniającą pluralistyczny charakter społeczeństwa?

Jak się przedstawia ta sprawa obecnie? Pojawiła się opinia, że wraz z dojściem do władzy partia Prawo i Sprawiedliwość przywłaszczyła sobie (spotkałem także sformułowanie "ukradła") język publiczny, czyli traktuje go jako swoją wyłączną własność, z którą może robić to, co jej się żywnie podoba. Opinia ta wydaje mi się zbyt daleko idąca. Nie można - szczęśliwie - ukraść języka, aczkolwiek można przejąć i zniekształcić jego takie lub inne rejony. Mimo że o tym fakcie w skali ogólnej trudno mówić, mamy do czynienia ze zjawiskami niepokojącymi, budzącymi sprzeciw i - znowu - świadczącymi o zdumiewających pokrewieństwach z tym, co się działo w obrębie nowomowy.

Przedstawiciele władzy postępują w taki sposób, jakby dysponowali w dużym stopniu uprawnieniami do takiego operowania słowami, które pozwala na swobodne kształtowanie ich znaczeń, zabarwień, konotacji. Spotykamy się z zaawansowanymi dowolnościami semantycznymi. Obejmują one także zjawiska metajęzykowe. Arcyważny przedstawiciel tego ugrupowania nazwał "nadużyciem semantycznym" posłużenie się słowem "korupcja" w sytuacji dla niego wysoce niedogodnej (chodziło o rozmowę posłów Renaty Beger i Adama Lipińskiego). Jednakże użycie to w pełni odpowiadało znaczeniu słowa "korupcja", przyjętemu i obowiązującemu w języku polskim. Nie chodzi mi jednak o polemikę z tym konkretnym przypadkiem. I na poziomie języka, i na poziomie metajęzyka, ujawnia się ów tak charakterystyczny stosunek do słowa. Według tego rodzaju wykładni wyraz "korupcja" nie może się stosować do poczynań ekipy, która w dzisiejszej Polsce posiadła władzę. Jest on odpowiedni tylko wówczas, jeśli odnosi się do tych, którzy znajdują się po drugiej stronie linii podstawowej w dychotomicznym podziale, a więc są wrogami, w dodatku montującymi niegodne spiski.

I tu mamy do czynienia ze zjawiskiem o znaczeniu podstawowym. Panowanie władzy nad językiem, na szczęście obecnie niepełne, wyraża się w tym, że przyznaje sobie ona prawo narzucania słowom i formułom dogodnych dla siebie znaczeń, zakresów semantycznych, a także współczynników aksjologicznych. Chodzi tu o coś więcej niż tylko o to, że np. słowo "korupcja" może się odnosić wyłącznie do tego, co wyczyniają przeciwnicy, a nigdy do tego, co my czynimy w majestacie prawa powodowani najszlachetniejszymi intencjami. Jest to szczególnie wyraziste wówczas, gdy pozycję dominującą zdobywa mowa agresji.

Nic przeto dziwnego, że przykładów szczególnie wymownych dostarcza przemówienie premiera Kaczyńskiego w czasie partyjnego wiecu PiS w Gdańsku l października 2006. Pewne fragmenty tej mowy przypominały przemówienia przywódców PZPR, zwłaszcza Władysława Gomułki, z czasów tzw. kampanii ideologicznych. Porównanie tych wszystkich, którzy są po drugiej stronie, do zomowców, jest tu przykładem szczególnie dobitnym. Nie liczą się w takich okolicznościach realne podstawy porównania, nie ma żadnego znaczenia określenie zakresu zestawienia, ważne jest tylko pognębienie tego, kogo uważa się za wroga. Jesteś przeciw nam, a więc jesteś zomowcem. Porównanie z praktykami PRL-owskimi nasuwa się samo - nie popierasz naszej partii, a wiec jesteś wrogiem ludu, socjalizmu, narodu polskiego itp., do wyboru, do koloru!

Innym przykładem, równie dobitnym, jest używanie formuły postkomunista. Samo słowo w polskim języku politycznym nie jest zbyt jasne znaczeniowo, może bowiem oznaczać kogoś, kto był komunistą i pozostał wierny swej dawnej wierze, ale może również oznaczać kogoś, kto w pewnym okresie był tak lub inaczej z komunizmem związany, ale od niego odszedł i w wielu przypadkach czynnie się przyczynił do jego obalenia; może być ponadto używane całkowicie dowolnie jako określenie przeciwnika. Ta wieloznaczność tworzy, rzecz jasna, przychylne warunki do różnorakich manipulacji - to jednak, co usłyszeliśmy we wspomnianym przemówieniu, przeszło wszelkie znane dotychczas granice. Słowo "postkomunista" (i odpowiednio "postkomuna" i "postkomunizm") pozbawione zostało wszelkich realnych treści historycznych. Postkomunę - w tym rozumieniu - tworzą ci, którzy są przeciw partii mającej jedynie słuszny program i jedynej uczciwej, tak jak za czasów Polski Ludowej wrogami ludu ogłaszano tych, którzy byli przeciw PZPR. Tutaj podobieństwo narzuca się z siłą wprost niebywałą. W takich przypadkach nie chodzi o realne znaczenia - chodzi o napiętnowanie osób i grup, które uznaje się za wrogie.

Na tego rodzaju dowolności semantyczne natykamy się nieustannie. Gra toczy się bowiem nie o nazywanie zjawisk, ale o ich piętnowanie w przypadku tego, co się dezawuuje, i wynoszenie, gdy mowa o tym, co się zachwala i uznaje za właściwe. W istocie sprawa choćby najdowolniej pojmowanej precyzji znaczeniowej jest tu całkiem nieistotna; chodzi - tak jak w nowomowie - o arbitralne narzucenie znaków wartości. To one mają górować nad znaczeniem.

3.

Pokrewieństwo mowy dzisiejszej władzy z PRL-owskimi stylami wysłowienia ma różne przejawy. Zwrócę uwagę jedynie na niektóre z nich. Owe związki obejmują nie tylko słowa, ale także to, co można nazwać ich spektakularno-retorycznym entourage'em czy wystrojem. Myślę przede wszystkim o wspomnianym już sławnym wiecu w Stoczni Gdańskiej, który osobom mojego pokolenia przypominał różnorakie imprezy tego typu z czasów Polski Ludowej, imprezy pełne nienawiści, krzyków i potępień kierowanych wobec tych, którzy akurat w danym momencie znaleźli się na celowniku komunistycznej partii - a byli to wrogowie wszelkiej maści (posłużmy się pamiętną formułą Gomułki z roku 1968), by wymienić tytułem przykładu rewizjonistów, syjonistów czy warchołów z Radomia. Wiece tego typu pokazują szczególnie dobitnie, co się dzieje z językiem, gdy staje się on tylko i wyłącznie narzędziem walki z tymi, których uznaje się za wrogów. Język taki nie może być wszakże językiem codziennym, jego pełna nienawiści retoryka nie da się stosować w dniu powszednim, aczkolwiek i w sferze codzienności obserwujemy bardzo charakterystyczne manipulacje w dziedzinie słów.

I na jeszcze jedno chciałbym zwrócić uwagę, a mianowicie na dziwne ujednolicenie przekazu słownego władzy. Polega ono na tym, że kształtuje się to, co, pisząc o nowomowie, nazwałem tekstami-matrycami. Propagandyści i komentatorzy muszą powtarzać, rozwadniać, wyjaśniać to, co powiedział w swym najnowszym przemówieniu przywódca; w skali obozu sowieckiego był nim sekretarz generalny KPZR, w skali danego kraju - urzędujący pierwszy sekretarz. Wystąpienie szefa określało nie tylko charakter wypowiedzi jego podwładnych, zarysowywało także obowiązujące granice, wskazywało teren, na którym mówca i publicysta mógł się czuć bezpiecznie, pewien, że nie popełni ideologicznego błędu. Ze zdumieniem spostrzegłem, że reguła tekstów-matryc obowiązuje w wypowiedziach działaczy rządzącej partii - są one raz mniej, raz bardziej dokładną kalką, ale zawsze kalką tego, co powiedział przywódca. Charakterystycznym i niezwykle dobitnym przykładem jest to, co zwolennicy tego ugrupowania mówili po ujawnieniu taśm z rozmowami Renaty Beger z Adamem Lipińskim i Wojciechem Mojzesowiczem. Było to w swych zasadniczych treściach powtórzenie interpretacji, jaką przedstawił premier Kaczyński; w tych nader licznych komentarzach i refutacjach nie pojawiały się wątki, a chyba także sformułowania wychodzące poza to, co zostało w niej zawarte. Dotyczy to przy tym nie tylko wypowiedzi działaczy i publicystów z dalszego planu, których - być może - po prostu nie stać na powiedzenie czegoś od siebie czy przynajmniej na własny sposób. Dotyczy to także, a w istocie przede wszystkim działaczy z pierwszej linii, którym zapewne elementarnej kreatywności odmówić nie sposób. Zasada tekstów-matryc jest niezmiernie ważna, gdy wskazuje się na zbieżności z tradycyjnymi właściwościami oficjalnego wysłowienia funkcjonującego w czasach PRL.

Jej znaczenie ujawnia się jeszcze w czym innym - sprawia ona, że sposób operowania elementami językowymi, charakterystyczny dla przedstawicieli obecnej władzy, jest w wysokim stopniu ujednolicony. To oczywiste, że powtarzają się wątki propagandowe, nakładają się one jednak na wyraźnie dobrane słownictwo, tak jakby chciano stworzyć dykcjonarz słów i wyrażeń w oficjalnym dyskursie dopuszczanych, zalecanych lub wręcz obowiązujących. Chodzi tu nie tyle o lansowanie danych słów w ich klasycznym znaczeniu, ale przede wszystkim o narzucenie odpowiedniego znaku wartościującego. Zjawisko pokażę na dwu reprezentatywnych przykładach.

W polszczyźnie słowo "zmiana" jest aksjologicznie neutralne, znak wartości może się pojawić dopiero w konkretnym użyciu. Mówi się o zmianie na dobre bądź na złe, a zasięg użyć jest niemal nieograniczony - może się ono odnosić do wszelkiego rodzaju ewoluujących zjawisk, wydarzeń, procesów. W języku Prawa i Sprawiedliwości użycie tego słowa zostało w sposób charakterystyczny zacieśnione: "zmiana" (w liczbie pojedynczej lub mnogiej) stosuje się tylko do tego, co ta partia robi bądź robić zamierza, stosuje się do starań o wprowadzenie nowego porządku, który ma zyskać najwyższą aprobatę, ma przekształcić kraj i spowodować, by zapanowało w nim bezwzględne dobro. Słowo to funkcjonuje tutaj wyłącznie z radykalnie pozytywnym znakiem wartościującym: my chcemy zmian i je w życie wprowadzamy, kto jest przeciw nim czy je kwestionuje, jest przeciw zmianom. Ewentualność, że opozycja również dąży do zmian, ale pojmuje je inaczej, jest wykluczona. Słowo jest używane (i ma być używane) tylko i wyłącznie w ten sposób. Ci, którzy zmian (w tym zabarwieniu wartościującym) nie aprobują, dążą do powrotu tego, co stare i niedobre, dążą do zachowania skompromitowanego i skorumpowanego "układu". Mamy tu dobitny przykład kształtowania czegoś, co można nazwać językiem jednowartościowym, a co jest charakterystyczne dla większości ugrupowań dążących do zagarnięcia pełnej władzy.

Jeśli już o tym przypadku mowa, chciałbym dorzucić jeszcze dwie uwagi. Po pierwsze, jest paradoksem, że partia nie ukrywająca swojego konserwatywnego ukierunkowania używa słowa "zmiana" w tej postaci, która raczej byłaby uzasadniona w wysłowieniu partii o programie rewolucyjnym. Po drugie, w ostatnich kilkunastu latach przyjęła się formuła "zmiana ustrojowa" jako określenie tego, co wydarzyło się w roku 1989. Formuła ta mogłaby wnieść pewne aksjologiczne zamieszanie w analizowany tu język, a więc z dużą konsekwencją jest pomijana, nie pojawiają się do niej nawet najmniejsze aluzje. Przy opisywanym tu użyciu słowa "zmiana" określenie przejścia od realnego socjalizmu do demokracji jako "zmiany ustrojowej" byłoby nie tylko niewłaściwe, ale głęboko mylące. "Zmiana" jest zarezerwowana dla zwolenników IV Rzeczypospolitej, nie mają do niej prawa ci, którzy od podstaw budowali III Rzeczpospolitą.

Innym przykładem równie charakterystycznym jest operowanie czasownikiem "przeszkadzać". Spot reklamowy pokazujący, jak PiS zmienia Polskę i sprząta po poprzednikach i konkurentach, kończy się uprzejmie sformułowanym apelem: "Prosimy nie przeszkadzać!". Za tym jakże łagodnym wezwaniem kryje się cały system ideologiczny, niewiele mający wspólnego z demokratyczną wizją świata. Ten, kto nie aprobuje działań uznanych za dobre i jedynie słuszne, nie opowiada się za lansowanym kierunkiem zmian, nie jest przeciwnikiem, z którym można się spierać i dyskutować. Jest w istocie szkodnikiem, a jako szkodnik jest wrogiem. Czasownik "przeszkadzać" odnosi się w istocie do wszelkich idei i działań opozycji. I tu muszę stwierdzić dobitnie: jest to po prostu cytat z propagandy peerelowskiej. W jej obrębie przeszkadzał każdy, kto nie był zwolennikiem polityki PZPR. My tu tworzymy nowy wspaniały świat, budujemy ciężki przemysł, reprezentujemy interesy ludu pracującego miast i wsi, walczymy o pokój, pogłębiamy przyjaźń ze Związkiem Radzieckim, a oni - tacy, owacy - przeszkadzają, swobód im się zachciewa i demokracji!

I tutaj narzuca się jeszcze jedna analogia, związana ze swoistym pojmowaniem czasu. W Polsce Ludowej w walkach z przeciwnikami podkreślano ich perfidię, albowiem niecne swoje działania podejmowali w podstępnie wybranych, szczególnie ważnych momentach - bo oto właśnie zbliża się zjazd partii albo jakieś inne wydarzenie o wiekopomnym, historycznym znaczeniu. Trzeba jednak zauważyć, że w tej wizji czasu rodem z realnego socjalizmu nie ma momentów neutralnych - wszystkie są nacechowane i wszystkie istotne. Z podobnym ujęciem spotykamy się dzisiaj. Wszem wobec obwieszczono, że taśmy Renaty Beger podane zostały do publicznej wiadomości właśnie teraz, kiedy trwa proces likwidowania WSI. A cel jest oczywiście jeden: przeszkodzić!

Niekiedy w obecnym wysłowieniu władzy pojawiają się sformułowania będące kontynuacjami bądź parafrazami klisz słownych znanych aż nadto dobrze z Polski Ludowej. Posłużę się jednym tylko przykładem. Bodaj Przemysławowi Gosiewskiemu zawdzięczamy formułę "udoskonalenie wolności mediów". Muszę wyznać, że zdumiała mnie ona z wielu względów. Przede wszystkim zabrzmiała znajomo, choć akurat w PRL o "wolności mediów" ze zrozumiałych względów nie mówiono. Jest ona charakterystycznym dla nowomowy eufemizmem. Nie ulega wątpliwości, że w tym przypadku "udoskonalanie" polega na wprowadzaniu ograniczeń, a więc - krótko mówiąc - cenzury. Dzisiaj polityk, niezależnie od kierunku, jaki reprezentuje, nie może się do takiego zamiaru przyznać, używa zatem formuły łagodzącej, ale też ewidentnie kłamliwej. Takie operowanie słowem było dla nowomowy wysoce charakterystyczne.

Chodzi jednak także o coś więcej, o bezpośrednią zależność. Formuła "dalsze doskonalenie" należała do klisz słownych nader trwałych i używanych w różnych sytuacjach. Niekiedy, tak jak w analizowanym przypadku, pełniła rolę fałszywego eufemizmu - odnosiła się wówczas do czegoś, co w opinii społecznej nie mogło być aprobowane (np. podwyżka cen jako przejaw dalszego doskonalenia systemu ekonomicznego). Często jednak była eufemizmem ukierunkowanym inaczej: określano tak działania odnoszące się do czegoś, co było w fatalnym stanie, ale władza nie miała zamiaru tego przyznać; mówiono zatem np. o dalszym doskonaleniu zarządzania w którymś z PGR-ów. Muszę wyznać, że formuła "udoskonalenie wolności mediów" mimo swej aberracyjności (wolność można poszerzać lub ograniczać, ale nie - ulepszać) najpierw mnie ubawiła, potem jednak przeraziła, gdy zdałem sobie sprawę, jakie zamiary za nią się kryją.

4.

Opisywane przeze mnie zjawiska świadczą o głębokim dramacie języka publicznego w dzisiejszej Polsce. Wskazywałem w swych wywodach na różnego rodzaju związki wysłowienia obecnej ekipy rządzącej z nowomową. Zdumiewają one i budzą niechęć. Trzeba wszakże zwrócić uwagę na jedną zasadniczą różnicę o wadze fundamentalnej: oficjalna mowa obowiązująca w realnym socjalizmie była z założenia mową jedyną i wyłączną, arbitralnie kształtowaną przez partyjną władzę i jej tylko podlegającą. Obecnie żyjemy w pluralistycznym społeczeństwie, nie ma przewodniej siły na wzór PZPR, a więc dopóki środki społecznej komunikacji nie poddane zostały procesowi "udoskonalenia", możemy mieć pewność, że mowa rządzącej partii nie stanie się mową jedyną i obowiązującą.

Mamy do czynienia ze znacznym obniżeniem standardów mowy publicznej, jedno jest wszakże w tej historii optymistyczne: wciąż szczęśliwie nie stała się ona własnością jednego tylko ugrupowania politycznego.

5-9 października 2006

*Prof. Michał Głowiński (ur. 1934) - historyk i teoretyk literatury, krytyk, pisarz. Profesor w Instytucie Badań Literackich PAN, członek PAU. Deformacjom języka w czasach PRL poświęcił. książki: „Nowomowa po polsku”, „Marcowe gadanie”, „Mowa w stanie oblężenia”, „Peereliada”. Opublikował też m.in. wspomnienia „Czarne sezony” i powieść „Magdalenka z razowego chleba”

Tekst publikujemy za kwartalnikiem „Przegląd Polityczny” nr 78/2006

Michał Głowiński*


Tekst pochodzi z portalu Gazeta.pl - www.gazeta.pl © Agora SA